MOJE WSPOMNIENIA OD NAJMŁODSZYCH LAT
WSTĘP
Przez całe moje życie pisałem pamiętniki, z wyjątkiem paru lat przerwy zaraz po moim ślubie. Mam kilkanaście zapisanych zeszytów i w większości są to relacje co się działo w danym dniu. Wprawdzie starałem się również pisać o moich przemyśleniach ale nie jest tego dużo. Mając jednak tak duży materiał mogę się oprzeć na wielu faktach z mojego dziwnego życia, a tym samym teraz właśnie opisywać i komentować te wszystkie wydarzenia, które przeżyłem. Czy to co tu napiszę będzie ciekawe i czy zaciekawi kogoś dowiem się po ukończeniu mojej pisaniny. Na pewno pierwszą osobą, która to przeczyta będzie mój kochany „ Kotek” Dorotka. Oczywiście jej ocenę i uwagi bardzo mocno wezmę sobie do serca.
PLAN
Dzieciństwo, szkoła
Armia wzywa
Plany i marzenia
Małżeństwo
Syn i córki
Pracownia złotnicza
Mój rozwód, kobiety
United Kingdom
DZIECIŃSTWO, SZKOŁA
Jak każdy z nas zaczynamy cokolwiek pamiętać dopiero jak już solidnie podrośniemy. Kiedy zacząłem kodować w moim małym mózgu pierwsze obrazy, to szczerze, zupełnie nie pamiętam. Pierwsze moje wspomnienia, które sob
ie przypominam to moja babcia Helena i dziadek Edmund . Niestety dziadkie przypominam to moja babcia Helena i dziadek Edmund . Niestety dziadkowi odeszło się z tego świat bardzo wcześnie. Chorował na płuca o ile pamiętam dopadła go gruźlica. Do tego papierosy i wódka, którą pochłaniał w większych ilościach zrobiły swoje. Pamiętam jak rzucał we mnie poduszkami . Leżał już wtedy w łóżku, to właśnie utkwiło mi w pamięci. Dziadek jak tylko sobie przypominam zawsze hodował króliki. Króliki były nie tylko jego hobby, ale też i koniecznością, było to źródło pożywienia. Czasy były takie, że praktycznie każdy kto miał możliwość i miejsce trzymał „ Króle” tak na te miłe zwierzątka mówił dziadziuś. Wypuszczał je na trawę by sobie podjadły, były wtedy w takich kojcach, które się przestawiało w inne miejsce, gdy trawa była już wyjedzona. Jeździł rowerem po mlecz, króliczki go uwielbiały, ale dostawały też marchewkę i jeszcze jakąś inną zieleninę. Ja przynosiłem im trawkę i wsuwałem przez dziury w siatce, która była w drzwiczkach klatki, one zawsz były głodne. Co jakiś czas jeden z nich szedł pod nóż, wtedy babcia zabierała mnie na spacer bym nie widział egzekucji. Myśleli, że nie wiem co się dzieje, a ja doskonale wiedziałem, że jutro na obiad będzie czernina. Czy ją jadłem nie wiem. Wiem, że były posiłki, które lubiłem, ale częściej trzeba było mnie zagadywać i wciskać jedzonko podstępem. Po takiej egzekucji króliczka dziadek wyprawiał futerko, sypał na nie ałun i zeskrobywał błonę nożem. Był to też dodatkowy zarobek bo skóry się sprzedawało i przeważnie robiono z nich czapki. Mieliśmy też w domu zająca, dziadek chwycił chyba młodego gdzieś na polu i Kuba wyrósł na dużego zwierza, który często kicał po kuchni i pokoju zostawiając za sobą małe kuleczki. Mi to nie przeszkadzało, a był to problem babci, która chyba nie była zadowolona z wizyty Kuby, ale jak Robercik chciał się pobawić to dziadek przynosił żywą zabawkę. Dziadek trzymał jeszcze gołębie i tak samo jak króliki mieli je prawie wszyscy sąsiedzi. Były one rarytasem dla takiego brzdąca, a rosołek z nich zawsze mi smakował. Dziadek trzymał je na strychu w takim małym domku na podwórku. W tym domku swego czasu były też owce, ale nie wiem czy to dziadka czy sąsiadów. Na podwórku niedaleko studni swoją budę miał piesek. Był to średniej wielkości kundelek, który nie należał do łagodnych i często pokazywał kły. Na szczęście miałem u niego względy i jako jeden z nielicznych mogłem go głaskać. Niestety któregoś dnia przyjechał pan weterynarz i piesek zniknął z budy, a potem i sama buda też zniknęła. Częstymi gośćmi na podwórku, szczególnie wieczorem były jeże. Chowały się pod szopką, w której trzymaliśmy drewno na rozpałkę w piecu. Jeże nie były w dotyku tak miłe jak króliczki z miękkim futerkiem.
Mój drugi dziadek Władysław z Jasinia również miał króliki, gołębie i jeszcze kury i kaczki. Trzeba było bardzo uważać na podwórku by nie wdepnąć w to co za sobą zostawiały. Moja babcia Maria mama taty robiła przepyszne kiszone ogórki. Były zawsze twarde i mocno czosnkowe, zajadałem się nimi do syta. Bardzo lubiłem chodzić do dziadków na ulicę Wiejską 9 w Jasiniu, zawsze się tam coś ciekawego działo. Szczególnie jak tata zabierał wiatrówkę i mogłem straszyć wróble. Jakimś dziwnym trafem pojawiały się wtedy okoliczne koty.
Wracając na ulicę Poznańską 32 w Swarzędzu bo tam mieszkaliśmy, wszyscy razem - tak teraz to jest nie do pomyślenia, żeby tyle osób mieszkało w jednym pokoju z kuchnią. Wprawdzie pokój był duży, ale mimo wszystko jak sobie dzisiaj pomyślę, to mnie przeraża takie zagęszczenie. Było nas w tym mieszkaniu i tu wymienię po kolei wszystkich; Babcia z dziadkiem oni spali centralnie na dużym łóżku. Często było tak, że ja w nim zasypiałem , a potem mnie przenosili do mojego łóżeczka. Chodziło o to by mi nie przeszkadzać i w miarę oddalić od reszty domowników, którzy siadali przy stole w pokoju. Stół to był mebel, przy którym odbywało się całe życie towarzyskie rodziny, a bywało też i tak, że zjawiał się wujek Janusz mieszkający nad nami. Grali wtedy w karty w kopa, popijającczystą kapslowaną. Chyba innej wódki nie było wtedy w sklepach. Gra w karty była wówczas jedną z niewielu rozrywek, pewnie w wielu domach tak było. Następnymi dwoma osobami, które powodowały zagęszczenie, to moja mama Róża i tata Henryk, spali na kanapie dostawionej do łóżka dziadków, która stała prostopadle do nich. Ciekawe jakim sposobem pojawiłem się ja, a cztery lata później w 1966 roku moja siostra? Chyba nie było to proste w takich warunkach. Jesteśmy jednak, więc dobrze kombinowali. Był jeszcze jeden mieszkaniec tej małej społeczności, a jest nim mój wujek Bogdan, a brat mojej mamy. Nie mogę teraz sobie przypomnieć jak i gdzie spał, ale pamiętam z opowiadań taty przygodę, która się w tym mieszkaniu wydarzyła. Któregoś dnia pewnie była to sobota, późno w nocy wujek Bogdan wrócił mocno podchmielony, a wódki za kołnierz nie wylewał, była z nim dziewczyna, która też jej za kołnierz nie wylewała. Po mimo stanu nieważkości w jakim byli udało się im dotrzeć do łóżka wujka bez zapalania światła, jakież było zdziwienie tej pani rano widząc cztery pary oczu wpatrujące się w nią. Podobno wybiegła z pokoju z szybkością światła zabierając swoje rzeczy. Sądzę, że wujaszek był obiektem żartów jeszcze przez jakiś czas. Bogdan jest moim ojcem chrzestnym i zawsze go bardzo lubiłem i do dzisiaj lubię.
Mieszkałem tak sobie beztrosko wśród zwierzaków, grządek z warzywami, truskawkami i mnóstwem innych jeżyn, agrestów, porzeczek, a także drzew owocowych. Ogródek był duży i było tam wszystko, bez który zakwitał przepięknie pachniał. Był też doskonałym materiałem od robienia gwizdków, trzeba było odpowiednio uciąć scyzorykiem kawałek gałązki, a potem oklepać i po zsunięciu kory odpowiednio wyciąć. Nauczył mnie tego tata, a nie była to prosta rzecz do zrobienia. Od tego momentu zawsze lubiłem mieć przy sobie jakiś kozik. Na podwórzu przed wejściem do domu rósł duży orzech, gdy przychodził czas na orzechy uwielbiałem je zbierać brudząc się nie miłosiernie. Któregoś jesiennego dnia nakładłem ich sobie pełno do kieszeni i robiąc kijem dziurki w ogrodowych grządkach co kawałek zakopywałem orzeszka. Na wiosnę jak babcia robiła porządki w ogrodzie, to co kawałek wykopywała małe drzewko i dziwiła się skąd tyle tego tu rośnie. Wtedy sobie przypomniałem, że to moja sprawka, ale nic się nie odzywałem. Po takim orzechów zbieraniu nic nie pomagało z zmyciu pofarbowanych rąk. Właśnie wspominając o myciu było ono wydarzeniem dzisiaj już tylko znanym dzieciakom z opowiadań lub zdjęć . Nie było łazienki więc głównym miejscem dla ablucji była kuchnia na środku stawiało sięcynkową wannę, wlewało gorącą wodę, którą grzało się na piecu opalanym węglem. Nie było gazu więc piec służył do gotowania i pieczenia no i jako podgrzewacz wody do kąpieli. Na pierwszy ogień szły do wanny dzieciaki, potem myli się starsi domownicy myślę, że to tak po kolei do najstarszego. Służby nie mieliśmy by się po nas jeszcze umyła, więc wodę wylewano gdzieś na podwórzu. Nie było też bieżącej wody, trzeba było przynieść ją ze studni. Wychodek również był na dworze, dziura w desce i drzwi ze serduszkiem. Dzieci załatwiały swoje potrzeby w domu. Służyło do tego wiadro lub nocnik, a to z obawy by nie wpadły do szamba. Latem to jeszcze nie był problem, ale zimą wyciągnąć dupsko na dwudziesto stopniowy mróz to już odwaga. Jak by nie patrzeć żyło się bez wielu wygód. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić i wielu z nas już tego nie pamięta.
Pewnego razu coś niedobrego zaczęło się dziać z moim brzuchem, było bardzo poważnie. Brzuch bolał i to coraz mocniej. Czy rodzice pojechali ze mną do szpitala, czy zawiozło mnie tam pogotowie jako pięcio latek może z małym hakiem dokładnie nie pamiętam. Diagnoza była szybka – wyrostek robaczkowy trzeba operować. Podobno dużo nie brakowało do jego rozlania. Pamiętam natomiast jak dziś jazdę na salę operacyjną , wtedy nie miałem pojęcia gdzie jadę, a jazda była przednia. Pielęgniarki pędziły jak by je ktoś gonił wioząc mnie przez korytarze szpitala. Żartowały, że jesteśmy na wyścigach. Wieszały się na tym łóżku i pewnie miały fajną zabawę. Potem zobaczyłem wielkie światła, położyły mi na nosie coś białego i zapytały czy umiem liczyć, no i już nic nie wiem . Rano obudziłem się na sali, gdzie wpatrywały się we mnie jakieś panie. Jak spróbowałem się podnieść padłem na łóżko z bólu. Pojawiło się kilka osób bo kobiety narobiły krzyku. Jak odkryli mój brzuch to zobaczyłem czerwoną kreskę i wystające nitki. Wtedy dopiero mi wytłumaczono co się stało i mam tylko leżeć. Mama przychodziła do mnie codziennie po pracy. Napisze tylko, że czas szybko mi tam minął, a te panie co się na mnie patrzyły, to były bardzo śmieszne i też były pacjentkami. Prowadziły walki na poduszki tak jak mój dziadek Edmund. Rozśmieszały mnie, do łez co nie raz powodowało lekki ból zaszytego brzuszka. Leżałem wtedy na sali z dorosłymi może dlatego, że nie było czasu i operowano mnie z marszu. Po powrocie do domu i tego też nie zapomnę jadłem jak wilk. Zjadałem bułkę za bułką co powodowało zdziwienie domowników. To był mój pierwszy pobyt w szpitalu i pierwsza poważna operacja.
Wspomnę o jeszcze jednej atrakcji, którą mieliśmy, a dokładnie mieli ja rodzice. Był to skuter Peugeot. Prawdziwa perełka. Jeździłem na nim w środku pomiędzy mamą, a tatą. Mama jeżeli nie jedyna, to chyba jedna z niewielu kobiet, która miała wtedy w Swarzędzu prawo jazdy. Śmigała tym skuterem jak szalona. Mamy na nim i z nim parę zdjęć. Naprawdę był to prawdziwy rarytas.
Pierwszą moją przeprowadzką, którą przeżyłem pamiętam chociażby dlatego, że była pierwszą. Miałem wtedy siedem lat i był 1969 rok. Przeprowadzamy się z ul. Poznańskiej do bloków na ul. Armii Czerwonej 17, (obecnie Grudzińskiego), było to duże zaskoczenie dla wszystkich. Sprawczynią tego zamieszania była moja mama, to Ona założyła książeczkę mieszkaniową i czekała na mieszkanie, w którym jest łazienka z bieżącą wodą, wanną, umywalką i oczywiście ubikacją, w którym są dwa pokoje, kuchnia, i wprawdzie malutki, ale przedpokój. Był to przeskok do warunków, o których wcześniej tylko marzyliśmy. Nawet jako małe dziecko widziałem ten skok w inny świat. Pamiętam gdy wszystkie ciotki przychodziły i oglądały mieszkanie, kulały się po nowym miękkim dywanie i podziwiały, a było wtedy co podziwiać. Większość mebli było nowych, segment „kowalskiego”, który pomagałem skręcać był rarytasem, to takie cudo techniki na tamte czasy. Robiło się gotowe meble z klapek i wystarczyło je tylko skręcić na śruby. Do nowego mieszkania wprowadziła się z nami babcia Helena. Mama z tatą chodzili do pracy, więc ktoś się musiał nami zająć. Aneta miała dopiero trzy latka, a ja już chodziłem do pierwszej klasy. Właśnie do szkoły poszedłem już z nowego lokum. Rodzice spali w dużym pokoju, a ja z siostrą i babcią w małym. Nareszcie mieli trochę intymności, której przedtem pewnie im brakowało. Sam sposób przewiezienia mebli był bardzo atrakcyjny. Jechaliśmy wozem konnym. Wszystko co zabraliśmy było załadowane na ten wóz i przewiezione do nowego mieszkanka. Kary konik musiał się zdrowo namęczyć by to uciągnąć. Zaczęliśmy nowe życie, ale czy dla rodziców szczęśliwe? Dodam jeszcze, że w mieszkaniu na Poznańskiej zamieszkał wujek Bogdan z ciocią Elą i małym kuzynem Rafałem, mieszkali w bloku w małym pokoju, a tu jednak był dużo większy metraż. Bogdan „złota rączka” poprzerabiał je, powstawiał ścianki działowe i diametralnie zmienił wygląd całości. Powstała łazienka i dużo wygód, których wcześniej nie było.
Czas szybko biegł i przyszedł moment mojej pierwszej edukacji w przedszkolu. Dużo się wtedy działo, nowe środowisko, koledzy i koleżanki. Do dzisiaj mam pamiątkę z tego okresu, a jest to ręcznie robiona koperta na świadectwa szkolne. Robiły je nasze panie przedszkolanki i każdy z przedszkolaków otrzymał taką na pamiątkę. Myślę, że jestem chyba jedynym absolwentem tej grupy dzieciaków, który po czterdziestu siedmiu latach ma jeszcze ów gadżet. Zresztą świadectwa do dziś w niej leżą i jak je przeglądałem, to miło wspominam tą piękną pamiątkę. Tak naprawdę to leży ona razem ze świadectwami, bo by się wszystkie w niej nie pomieściły. Po pierwszej styczności z większą grupa dzieci przyszedł czas na szkołę. Pamiętam rozpoczęcie roku szkolnego. Matki prowadziły swoje pociechy za rączkę i czym bliżej byliśmy szkoły tym więcej było świątecznie wystrojonych małolatów. Ustawiono nas na placu przed szkołą z podziałem na klasy. Ktoś się produkował i przemawiał, ale jakoś mało mnie to interesowało, potem wszystkich zabrano do swoich klas, nie pamiętam co nam tam mówiono raczej interesowało mnie wszystko inne, a nie to co mówi pani. Jak się okazało nasza wychowawczyni miała na imię Ewa. Uczyła nas przez pierwsze trzy lata więc pamiętam ją dobrze.( Zresztą wiele lat później już jako dorosły człowiek miałem z nią raz po raz kontakt.) Nasza edukacja na początku ograniczała się do rysowania szlaczków w zeszycie. Pisać zaczęliśmy dużo później, jednak o długopisie można było zapomnieć, służył do tego na początku ołówek, a potem pióro, które nie odbiegało dużo od tego jakim Kmicic pisał list własną krwią do Radziwiłła. Różniło się tym, że było z plastiku, a końcówka ze stali i pisaliśmy atramentem, który znajdował się w dziurze w szklanym kałamarzu na środku ławki. Uczeń siedzący z prawej strony ławki miał dużo gorzej, musiał przenieść zamoczoną stalówkę pióra z atramentem dalej mijając po drodze część swojego zeszytu, w którym stawiał literki. Zdarzało się często tak, że mała kropelka atramentu robiła dużego kleksa na już zapisanej kartce. Atrament schnął trochę dłużej niż ten dzisiejszy i do wysuszania literek służyła tak zwana bibuła, była to gruba kartka, która chłonęła nadmiar atramentu z zapisanego tekstu. (Taka mała dygresja, ja od wielu lat w moich pamiętnikach piszę piórem „Perker” ma już chyba ze dwadzieścia lat i bardzo je lubię.) Do czwartej klasy chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 1. Koledzy, koleżanki wszyscy byliśmy już jakąś grupą mniej lub więcej zgraną. Do mojej klasy chodziła również moja kuzynka Marzena M. kiedyś w szkole przypiąłem jej piękne długie włosy pineskami do ławki, jakie było jej zdziwienie gdy chciała wstać, chyba mi się wtedy nieźle oberwało, Robert M. to typowy prymus zawsze same najlepsze oceny, był zawsze chwalony, zresztą dziś jest lekarzem ortopedą, trochę zarozumiały i nie poznaje na ulicy koleżanek i kolegów ze szkoły, Adam S. cwaniaczek taki bardziej może prostaczek, osiłek, Darek M. ogólnie fajny trochę czasu z nim spędziłem na różnych zabawach, grze w piłkę lub innych wygłupach. To chyba z nim podpaliłem saletrę potasową na korytarzu w bloku robiąc niezłe zadymienie, Paweł P. pamiętam go bo kiedyś w szkole połknął szpilkę i zabrała go karetka do szpitala był to temat tygodnia, Renata B. koleżanka Marzeny podobno jakaś moja dalsza rodzina, ale mało się z nią zadawałem , Jacek W., mały nie pozorny zawsze bardzo do tyłu z nauką, kiedyś nauczycielka mnie z nim posadziła, żeby odpisywał, już jako dojrzały gość startował na radnego z Samoobrony totalna przemiana, to ci którzy mi najbardziej utkwili w pamięci. Potem mama przeniosła mnie do Gminnej Szkoły Podstawowej nr 2. Duża szkoła z salą gimnastyczną i boiskami. Głównym celem były obiady, które tam serwowali na stołówko-świetlicy. Dlaczego je tam jedliśmy, o tym też wspomnę trochę później. Znów nowi koledzy i koleżanki Ela Ś. zawsze mi się podobała nawet się w niej podkochiwałem, ale bez odwzajemnienia, Dorota N. trochę postrzelona lała chłopaków drewniakiem taka baba chłop, Ewa ? miła, mała dziewczyna, grała na bałałajce i Marysia ? też grała na tym dziwnym instrumencie, pamiętam bo kiedyś zagrały w klasie, Ala B. miła i usportowiona, łyżwiarka i szczypiornistka, też się w niej podkochiwałem, ale to było takie dziecięce zauroczenie, Jarek Ś. ,sąsiad z bloku fajny kumpel, ale kiedyś spuściłem mu manto na środku placu zabaw, wyprowadził mnie z równowagi co mi się rzadko zdarzało i Marek J. lubił czytać książki i się trochę nimi wymienialiśmy ale ogólnie zarozumiały, jeden z bardziej wysportowanych w klasie, Lucjan P. mały krępy wysportowany, ogólnie pozytywny kumpel, ale kiedyś też miałem z nim sparing było ciężko, Jan K. mój kuzyn spokojny, jego rodzice mieli duże gospodarstwo, Waldemar D. spokojny, a może dodam bardzo spokojny kolega trzymał się zawsze z boku, tak pamiętam, bardzo uczynny, dziś już emerytowany policjant, Andrzej S. kolega Waldka, razem chodzili do szkoły, ogólnie dobry kolega, to znów ci których najbardziej zapamiętałem ze szkoły na Polnej. Z niektórymi z nich miałem niedawno jeszcze jakiś kontakt. W końcu siódma klasa i jej ukończenie na szczęście z pozytywnym wynikiem. Na tym etapie skończyła się moja nauka w Swarzędzu. Po wakacjach duże zmiany. Mamy czerwiec 1976r.
Druga zmiana nie tylko mieszkania, ale i miejscowości była dla mnie też zaskoczeniem. Mama powiedziała nam o tym krótko przed samą przeprowadzką. Nam czyli mojej siostrze Anecie i mnie. Mieszkaliśmy wtedy sami. Rodzice byli już po rozwodzie, a tata mieszkał niedaleko z Sabiną dla mnie i siostry wiedźmą, ale na ten wątek przyjdzie jeszcze czas. Jak już zobaczyłem nowe mieszkanie doznałem podobnego szoku jak przy pierwszej przeprowadzce. Wtedy byłem jeszcze szkrabem i nie odbierałem tego tak jak w przypadku czternastolatka. Mieszkanie miało trzy pokoje, prawie trzy razy większą kuchnię niż poprzednie, łazienkę i ubikację osobno, a przedpokój był długi na całe mieszkanie. Dlatego nie miałem wątpliwości i wcale nie żałowałem takiej decyzji, którą podjęła nasza mama. Akcja zmiany mieszkania przypadła w wakacje, był to dobry pomysł i nie kolidował ze szkołą, którą musiałem zmienić na szkołę w Poznaniu bo tam się właśnie przeprowadziliśmy. Było to nowe osiedle o dumnej nazwie Kraju Rad. Świadczyła ona o bliskości jaka łączyła nasze bratnie kraje. No, ale braci się nie wybiera w przeciwieństwie do przyjaciół. Zresztą nazwa mało mnie wtedy obchodziła. Tym razem zamiast karego konika pracującego na owies, zjawił się koń mechaniczny spalający olej napędowy. Ponieważ mieszkanie było na czwartym ostatnim piętrze wnoszenie gratów zajęło sporo czasu i wysiłku. Oczywiście jeżeli chodzi o duże gabaryty to zajęła się tym ekipa fachowców. Mi zostały drobiazgi, ale się nabiegałem po schodach tyle co nigdy. Jak już wszystko było wniesione na górę pozostało tylko doprowadzenie tego bałaganu do ładu, a to nie było proste. Efekt końcowy był wszak nagrodą, dla której warto było się tak poświęcić.
Wakacje minęły szybko. Wszyscy razem mieliśmy dużo pracy z doprowadzeniem mieszkania do stanu używalności. Przyszedł czas na ostatnią ósmą klasę szkoły podstawowej. Ponieważ była to nowo wybudowana szkoła i jeszcze ją kończyli otwarcie roku szkolnego przesunięto na 1 września. Wszystkie inne podstawówki zaczynały naukę już około 21 czerwca, więc nasze wakacje wydłużyły się o prawie dwa tygodnie. Dobrą strona było, że wszyscy, uczniowie w tej szkole, to była jedna wielka zbieranina z różnych szkół. Były to dzieci z nowo zamieszkałych rodzin na osiedlu. Nie musiałem wchodzić w już zgrana klasę, tylko klasa dopiero się poznawała. Nowa szkoła pachniała farbą, lakierem, nowymi meblami i ławkami. Klasy były wyposażone w najnowsze cuda ówczesnej techniki. No i zaczęła się nauka i jej wysoki poziom, który w Swarzędzu był o połowę niższy. Szokiem lekkim było dla mnie tępo z jakim trzeba było się uczyć. Pojawiły się pierwsze problemy z nauką. Nie nadążałem przyswajać materiału i pierwsze półrocze było dla mnie utrapieniem. Na nogi stanąłem dopiero w drugim i koniec roku szkolnego był już spokojny. Potrzebowałem czasu by wejść w nowe tępo, które tu obowiązywało. Czas się znalazł, a to było dla mnie bardzo ważne.
Następnym etapem mojej edukacji była szkoła złotnicza. Trudno było się tam dostać ze względu na dużą ilość chętnych, ale się dostałem i nie wnikam czy przy pomocy osób trzecich czy nie. Wiem, że trafiłem na to co lubię i choć na początku byliśmy jako uczniowie bardziej ślusarzami niż złotnikami, to z dzisiejszej perspektywy bardzo mi się ta lekcja ślusarki przydała. Poznałem różne maszyny takie jak tokarki, szlifierki i tak dalej. Robiliśmy własnoręcznie młotki, sami je hartowaliśmy i była to wtedy dla nas nuda. My chcieliśmy już robić w srebrze pierścionki i biżuterię , a nie babrać się montując zamki patentowe do drzwi. Poznałem wtedy zasadę działania takiego zamka i jestem o tą wiedzę bogatszy. Zresztą nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Czego się nauczysz to twoje, obojętnie co by to nie było. Pracą końcową było zrobienie pierścionka z dużym kamieniem na bizie i podbudowie. Zrobiłem dwa, a inni mieli problem ze zrobieniem jednego. Wiedziałem już wtedy, że to był dobry wybór i dobrze mi mama doradziła.
Szkołę zasadniczą bo do takowej chodziłem skończyłem z bardzo dobrą oceną bo średnią na koniec roku miałem 4,0. Oczywiście to dla mnie było za mało, nie chciałem skończyć na tym etapie i wskoczyłem na Średnie Studium Rzemiosł Artystycznych. Nie ma to jak matura i zawsze większe możliwości. Zaczynam pracę w „Polsrebrze” to taki duży zakład, Kombinat w którym się wyuczyłem, a który potem padł i się skończył. Na tym skończyła by się moja edukacja, a zaczęła praca.
ARMIA WZYWA
Wojsko najmniej pociągająca rzecz, którą bym chciał zaliczyć . No cóż zjawia się powołanie i trzeba się stawić o określonej godzinie w określonym dniu w określonym miejscu. Trudno jak trzeba to trzeba . Mama odwozi mnie na dworzec w Poznaniu wsiadam do pociągu do Wrocławia bo tam jest moja jednostka wojskowa. Mój nowy dom na 24 miesiące. Samo wejście do jednostki nie sprawiło na mnie większego wrażenia. Na dzień dobry fryzjer, ścinają nas maszynką bez żadnych ceregieli na jeżyka. Drugim etapem jest pakowanie swoich rzeczy w duże worki papierowe, napisanie na nim adresu i cywilki jadą do domu. Zostajemy w gaciach, które dostaliśmy od państwa. Następnie badanie lekarskie i pobranie munduru, butów, onuc bo skarpetek nie dostajemy. Ostatnim etapem jest zakwaterowanie na pododdziale. Piętrowe łóżka obok metalowa szafka na przybory toaletowe, wszystko ułożone według schematu. Zaczęły się więc dwa miesiące unitarki jest to okres, w jakim mają nas młodych żołnierzy ( kotów ) nauczyć maszerować, strzelać, okopywać się i innych potrzebnych żołnierzowi rzeczy do obrony ojczyzny. Wszystkie dn wyglądają tak samo. Szósta rano pobudka, zaprawa biegamy wtedy wokół jednostki wykonując wszystko, to co słyszymy z głośników koszarowego węzła nagłaśniającego. Po zaprawie toaleta golenie, mycie się i przygotowanie do porannego apelu, a po tym obowiązkowym i co rano powtarzającym się zgrupowaniu całej jednostki na placu w centrum koszar idziemy na śniadanie. Zacząłem tu jeść, to czego w domu bym nie zjadł. Cały dzień w ruchu robi swoje, apetyt dopisuje. Potem zajęcia teoretyczne, apel popołudniowy i obiad. Po obiedzie sjesta można leżeć na łóżku przez godzinkę.
CDN: